sobota, 26 lutego 2011

Polnoc... polnocny-zachod

Witamy wszystkich po dluzszej nieobecnosci ;)

Po tygodniu w gorach i jedzeniu wylacznie instante udalismy sie do El Calafate w Argentynie i wszamalismy caluskiego kuraka z grilla. Oprocz sklepow z jedzeniem, cieplego prysznica i ogolnie cywilizacji El Calafate ma do zaoferowania trzeci co do wielkosci w Am Pd lodowiec Perito Moreno. Trzeba przyznac, ze skubaniec robi piorunujace wrazenie. Atrakcja ta jest przystosowana w 100% dla turystow, podchodzi sie kladka na jakies 200 m przed czolo lodowca, ktore osiaga wysokosc 60 m. Siedzielismy tam chyba przez 5 godzin ogladajac spektakl odpadajacych wielkich platow lodu, ktore wpadaly do wody z ogromnym hukiem.
W El Calafate popularna jest kultura rdzennych indian zamieszkujacych teren calej Patagonii oraz Ziemii Ognistej dawno przed przybyciem na te obszary europejczykow. Buisnes ciekawy jednakze przkry jest fakt, iz w XIX wieku pionierzy z pomoca wojska Argrntynskiego wybili w pien cala ludnosc aborygenska i zajeli ich ziemie tworzac wielkoobszarowe estancje. Tak wiec dla argentynczykow histria i tradycja pierwotbych mieszkancow jest zaiste ciekawa jednak dobrze, ze juz ich nie ma bo nie maja z nimi klopotu.
Po naladowaniu baterii (czyli z pelnymi brzuchami) stwierdzilismy, ze czas na kontynuacje naszej drogi na polnoc, do ciepla i tak poznalismy nasza chilijska rodzinke. Stojac na stopa na drodze krajowej nr 40 (Ruta 40), ktora nie jezdzi nic oprocz wszechobecnych w Am Pd "Ekspedycji", zlapalismy stopa niemozliwego. Mianowicie zatrzymala sie rodzinka z Chile ( mama Janet, tata Erwin i syn Niko) zapakowani po dach + bagaznik na dachu i postanowili nas zabrac ;) Moj plecak jakims cudem upchnelismy w aucie, ale Seby wyladowal przywiazany na dachu i zaczelismy wspolna podroz na polnoc (spedzilismy razem jakies kolejne 6 dni, a wspolna podroz zakonczylismy jadac w ich jeepie na lawecie!). Odcinek Ruty 40, ktory mielismy do pokonania mial raptem 600 km, ale z tego jakies 500 po szutrze (czego nasza rodzinka sie nie spodziewala, bo nie mieli ze soba mapy, ani wielu rzeczy jak sie potem okazalo). Auto bylo dosc wyeksploatowane i jedne drzwi sie nie zamykaly do konca i okna tez nie daly sie domknac, wiec cala piatka przez cala trase byla rowno pokryta kurzem (tak na marginesie - kurz ladnie utrwala fryzure ;p). Przekroczylismy razem granice Argentynsko-Chilijska i kontynuowalismy wspolna podroz po slynnej drodze Carretera Austral. Jest to dosc specyficzna trasa, glownie po szutrze, ktora prowadzi przez gorskie bezdroza poludniowego Chile. Krajobrazy sa przepiekne, surowe i majestatyczne, a fakt ze mielismy srodek transportu na tym odludziu sprawil ze czulismy sie przez pare dni w pelni komfortowo. No ale zeby nie bylo za rozowo, to nasza zaprzyjazniona rodzinka okazala sie przemila-niezorganizowana-specyficzna (nie wiem jak ogolnie funkcjonuja na codzien). Ale suma sumarum mielismy z nimi super zabawe i dowiedzielismy sie duzo ciekawych zeczy o kraju i ogolnie o zyciu tutaj. Niezapomniane wrazenie wywarla na nas rozmowa z Seniorem Christianem Aratia Vidalem - czlowiekiem, ktory przybyl w te odlegle rejony jako pionier 6o lat temu. Zabawilismy u niego cala noc sluchajac opowiesci jak to bylo kiedys - o trudach zycia pioniera o budowie drogi w latach 80' przez Pinocheta i o wielu innych dziwnych rzeczach (dowiedzielismy sie tyle ze mozna by bylo ksiazke napisac:)). O pranku porzegnani zostalismi tradycyjna ceremonia picia mate (tutejszej herbaty), ktora ma wiecej zasad niz savoir-vivre.
Tak wiec jechalismy sobie z nasza Chilijska rodzinka i bylo milo dopuki, doputy nie zepsul sie wechikol. Niestety awaria okazala sie na tyle powazna ze musielismy sie rozstac. Byl placz i zgrzytanie zebow gdyz sie troche zzylismy, no a po za tym starcilismy srodek transportu:)) Dalsza droga do cywilizacji okazala sie niezlym bagnem. Jechalismy wolno po paredziesiat km dziennie, a na koncu okazalo sie ze nie mamy jak sie wydostac z konca drogi. Oznaczalo to, ze utknelismi w "miescie" Chaiten - prom byl dopiero za tydzien, pogoda nie dopisala (lalo przez 3 dni) no i bylismy zmuszeni do ewakuacji samolotem:))) Nie bylo to tanie, ale jaka frajda uciekac z totalnego zapupia do CYWILIZACJI. Polecielismy mala awionetka miedzy gorami - super odlot:)) Ale jeszcze przed lotem przeszlismy sie w strugach deszczu po miasteczku Chaiten. Mozna je nazwac Pompejami naszych czasow. W 2008 roku wulkan o tej samej nazwie co miejscowosc wybuchl, a wyrzucony w powietrze material pokryl miasto 5-8 m warstwa pylu i wszystkiego innego co sie wydostaje z wulkanu ( nie bede sie wdawal w geograficzne szczegoly:)). Ogolnie widok jak z filmu katastroficznego. Obecnie w miescie zyje 5 tys. mieszkancow i czeka juz 2 lata i 9 miesiecy na podlaczenie pradu i wody. Masakra!!! Fakt, iz wzielismy samolot zmusil nas do przyoszczedzenia na noclegu - poszlismy na calosc i zasqotowalismy jeden z opuszconych budynkow w centrum miasta.
Po udanej ewakuacji zakotwiczylismy w Puerto Montt i uszczesliwieni postanwilismy uczcic koniec dzikosci i poszlismy No a my ewakuowani i szczesliwi postanowilismy uczcic koniec dzikosci i poszlismy na przcudowna przcudowna kolacje z lokalnym winem i swiezutkimi owocami morza.
Gdyby przetransportowac ten lodowiec do Afryki.......

Jak to nie ma miejsca???? Zyczliwosc Chilijczykow nie zna granic:))))


Carretera Austral

Parasol, ktory mozna jesc

Chaiten - Pompeje naszych czasow

Ewakuacja!!!!!

sobota, 12 lutego 2011

Daleko, hen daleko: Ziemia Ognista i Torres del Paine

Ok, sprawa wyglada tak, iz juz dawno wyjechalismy z Ziemi Ognistej bo bylo zimno i niesamowicie drogo ale dopiero teraz wyszlismy z dziczy i mamy dostep do neta, wiec mozna potraktowac to jako uzupelnienie. Po pierwsze uzupelniam zdjecia pingwinow z Punta Thombo bo sa naprawde sympatyczne.
Po w miare ekspresowym stopie do Ushuaii, najbardziej wysunietego miasta na poludnie, znalezlismy sie na Ziemii Ognistej, ktora wyglada zupelnie inaczej niz nasze wyobrazenia o krancu swiata, gdzie nic nie ma a w morzu plywaja potwory i zjadaja marynarzy przekraczajacych Ciesnine Magellana.
W ciesninie ruch raczej mizerny a mozna powiedziec ze praktycznie zminimalizowany. Po tym jak otworzono Kanal Panamski obszar ten stracil na waznosci w transporcie morskim i teraz zycie biegnie tu raczej leniwie, opierajac gospodarke glownie na rybolustwie i turystyce. W Ushuaii spedzilismy pare dni relaksujac sie i zwiedzajac okolice. Chcielismy sobie zafundowac wyprawe na Przyladek Horn, ale cena takiego rejsu to ok.
4 tys. pol zl, wiec zaradnie postanowilismy sie napic piwa i tez bylo fajnie:)) Miasteczko przypomina troche Zakopane ma dobry klimat, szcegolnie jednak uzeka widok z otaczajcych miasto gor. Czasami czuc ze to juz dalej sie nie da.
Zeby nie zagrzac sie zbytnio w jednym miejscu jedziemy przez wyspe w strone Chile, do Punta Areny. Krajobrazy na Ziemii Ognistej sa nisamowite, wysokie granitowe gory porzedzielane szerokimi dolinami rzecznymi, surowy klimat ocieplaja jedynie mroczne lasy, ktorych galezie pokrywa mistyczny mech. Mozna sie w czuc w klimat jak  z Pocachontas albo Muminkow. Po dwoch dniach jazdy jestesmy z powrotem na kontynecie w Punta Arena.
Miasto Magellana, wszystko tu jest nazwane jego imieniem, nawet kosze na smieci. Ladujemy na capingo-hostelo-domu i w zasadzie dobrze sie bawimy. Zaprzyjaznilismy sie z trzema miejscowymi tubylcami i wlascicielem, ktorzy razem z nami degustuja przez dwa dnii miejscowy rum.
W Punta Arena mielismy zostac jeden dzien ale zostalismy trzy i jak sie okozalo mialo to zbawienny wplyw na nasze pozniejsze autostopowanie, gdyz jak sie okozalo byl bardzo tanii autobus, ktorym wydostalismy sie z miasta w strone najslynniejszego po tej stronie globu rejonu trekingowe - Torres del Paine.
No i tu w zasadzie zaczyna sie zupelnie inna przygoda. A zapolnialem powiedziec ze przez kaca ogarnelismy sie na autobus dopiero populdniem co tez jest wazne pozniej. A i na kaca dobre sa surowe ostrygi z sokiem z cytryny - jak sie nie zwroci to pomoze. No wiec dojechalismy do Puerto Nattales, gownej bazy wypadowej w gory i bylo dosc pozno gdy zdecydowalismy sie dojechac na stopa 160 km do samego wejscia do Parku Narodowego. Bylo to praktycznie niemozliwe ale sie udalo i po 22.00 przejechalismy strozowke, a co najlepsze oszcedzajac na biletach duzo pieniedzy, gdyz juz nikogo niebylo w kasie:)))
Trekking w gorach trwal 7 dni i szczerze powiemy ze nie bylo latwo. Na samym poczatku Bozenka byla juz pelna obaw czy da rade isc z 13 kg plecakiem pod gore, no ale ruszylismy obladowani w namiot, jedzenie i reszte sprzetu. Problem jest w tym, ze w tych gorach trzeba dzwigac wszystko samemu jesli nie chce sie wydawac sporych sum za prymitywny dach nad glowa. Pogoda w Torres del Paine dopisala i praktycznie nie mielismy deszczu. Wogole tak trzeba przyznac ze szczescie nam caly czas sprzyja i jetesmy z tego powodu niesamowicie zadowoleni. W gorach widoki byly superasne: pinkne jeziora, ladne widoki no i ogromne lodowce. Po dwoch dniach przestaly nas bolec plecy i juz wogole bylo niesamowicie fajnie.
Po zejsciu z gor spotkalismy dwoch polakow Jakuba i Piotrka (Pozdrowionka!!!) i byla to mila odmiona po tlumach wszechobecnych tutaj Izraelitow. No i ruszylismy dalej na polnoc w strone ciepla.
Ciag dalszy nastapi. mamy nadzieje, ze szcescie dalej bedzie nam sprzyjac:))
Hey
Pogadamy???

1,5 mln pingwinow w jednym miejscu:p
Punta Arena - wszystko jest mozliwe
Ushuaia i KONIEC SWIATA
Nic dodac
Wielka, plynaca kupa lodu - a jaka piekna:))

Pozowanie do zdjec jest meczace