poniedziałek, 28 listopada 2011

Zapiski Kubanskie



Tak jak powiedzieliśmy, tak też się stało. Polecieliśmy na wyspę , która była dla nas wielką niewiadomą i przyjechaliśmy tu z pewnymi wyobrażeniami i nadziejami. Jako, że kraj ten był ostatnim państwem na naszej drodze, pragnęliśmy żeby zaskakiwał nas tylko pozytywnie. No ale rzeczywistość stąpa na Kubie mocniej niż w jakimkolwiek innym znanym nam państwie i nieco przygniotła nasze podróżnicze marzenia:)

Jako, że w Cancun padało non stop przez dwa dni, nasz pobyt w tym Meksykańskim kurorcie ograniczał się do jedzenia, picia dobrego piwa i ogólnie jakby to ująć  leniwej rekreacji kanapowo-barowej. Na słynne złote plaże nawet nie było możliwości jechać, gdyż ulice zamieniały się w rwące rzeki. Jedno trzeba im przyznać, ze na ulewy są uodpornieni i pomimo intensywnego prysznica z nieba życie toczy się w miarę normalnie. Trochę nas to zasmuciło, ponieważ przyjechaliśmy do Cancun dla tych pięknych plaż, błękitnej wody i kilometrów luksusowych hoteli (do podziwiania :p) i nici z tego. Nie, że byśmy lubili te klimaty, ale w sumie nigdy nie widzieliśmy tyle luksusu naraz i pomyśleliśmy ze warto, chociaż na to zerknąć. Dnia trzeciego udaliśmy się na lotnisko by opuścić amerykańską ziemię i dotrzeć do naszej ostatniej destynacji.
Na lotnisku niespodzianka, gdyż z powodu złej pogody lot zostaje opóźniony o 8 godzin. Wszyscy w miarę spokojnie to przyjęli choć zdziwienie pewne było, gdyż po raz pierwszy od 5 dni nad Meksykiem można było zobaczyć słonce, a w Cancun  wyjątkowo nie padało. Wyjaśnienie było takie, iż nad morzem panuje burza, a kubańskie linie lotnicze mają za mało samolotów by jakikolwiek stracić. Oczywiście zapewnili także, że chodzi o nasze bezpieczeństwo i komfort podróży. Zasada jest taka, iż nie odpowiadają oni za żadne opóźnienia spowodowane problemami atmosferycznymi. To tez jeszcze większe było nasze zdziwienie gdy Cubana Air Lines zaoferowały nam pokoje w hotelu, obiad i alkohol do upadłego. Zabrali nas autokarami do słynnej „zona de hotelera”, czyli dzielnicy hotelowej i na niekończące sie plaże. Tak więc zaliczyliśmy to, co nas ominęło, w dodatku w przyzwoitym hotelu i z małymi ekstra sami:)
Po tym jak zbrataliśmy z kubańczykami dostrzegliśmy, ze każdy wiezie ze sobą wielkie torby (cos na styl rumuński), no i pytamy się jednego z nich co tam wiozą. Zatem opowiedział nam o Kubie, jak tam ciężko i że trzeba przemycać rożne produkty by później je sprzedawać na czarnym rynku. Mówimy mu, ze mamy trochę wolnego miejsca w bagażu i oferujemy pomoc w przemycie. Chłopak uradowany wraca szybko do miasta i przywozi dla każdego po 2 kg gum do żucia i kilka wagonów papierosów mentolowych (najbardziej opłacalny przemytJ). Tak wiec lekko podchmieleni, po all inclusive na koszt przewoźnika, przybywamy na Kubę z 8 godzinnym opóźnieniem i małym nadbagażem.
To co nas uderzyło po wkroczeniu na terminal w Havanie, była koło 3 w nocy, to smród menelni. Na lotnisku śmierdzi fajkami i przetrawioną gorzałą, tak jak w tanim klubie o 5 nad ranem gdy wszyscy już wychodzą, a Pani Jadzia jedzie po wszystkim starym, zużytym mopem. Jako, ze jest noc, kolejek do odprawy nie ma. Idzie szybko, a jedyne pytanie zadane przez celnika to po co mi tyle gum do żuciaJ Jako, że już prawie rano. Śpimy na lotnisku i czekamy do świtu. Z wcześniej zasięgniętych informacji wynikało, że z lotniska można się wydostać horrendalnie droga taksówką po iście bajońskich cenach specjalnie dla turystów. Ale zaprzyjaźnieni w Cancun havańczycy informują nas żebyśmy poczekali na autobus, który kosztuje 20 gr.  Gdy później pytamy się obsługi lotniska gdzie możemy znaleźć takowy autobus wszyscy nabierają wody w usta i kierują nas do taksówki. W końcu jeden bardziej wyluzowany potwierdza, ze jest takowy i wskazuje prawdopodobny przystanek. Udaje się nam go złapać i po pewnym czasie znajdujemy się w centrum Havany.
piwo jest



Wow te samochody, te budynki, te ulice, propagandowe napisy na ścianach, muzyka. Wszystko nas wciąga i interesuje, ale plecaki ciąża. Musimy znaleźć nasz wcześniej umówiony nocleg. Z adresem w ręce i pomocą jakiegoś chłopaczka odnajdujemy naszą Casa Particular, czyli po prostu mieszkanie gdzie możemy spać. Nasza chata jest o tyle fajna, ze jest nielegalna, a co za tym idzie tańsza niż inne. Jakby ktoś ich sypnął, ze goszczą turystów nielegalnie to raczej by się nie wypłacili, gdyż kary maja tu nie z tego świata. Po zdezelowanych schodach z poręczą, której lepiej się nie chwytać, wspinamy się na pierwsze piętro zabytkowej i obdrapanej kamienicy. Rodzinka niezmiernie cieszy się, że nas widzi, ale chyba bardziej z tych pieniędzy co im zaraz zostawimy:) Pokoik jest czysty i przytulny, a po tym jak spędziliśmy tam ponad tydzień możemy powiedzieć, ze na prawdę czuliśmy się jak w domu. 




jeżdżące muzeum

Każdego napotkanego turystę pytaliśmy jak mu się podobało w Havanie. Jest to ważne pytanie, gdyż ok. 80% odwiedzających nienawidzi tego miasta z całego serca. 20 % pozostałych, do których zaliczamy się także i my, kochają je na zabój. Tak więc można zauważyć, ze dla nikogo stolica Kuby nie jest obojętna. Jeśli ktoś przeżyje tutaj dwa pierwsze dni i stąd nie ucieknie zalicza się do tych 20 %.
Pierwsze wrażenie, po pierwszej przechadzce po pięknych stołecznych uliczkach jest takie …. ODWALCIE SIĘ ode mnie w końcu bo pozabijam gołymi rękoma!!! W skrócie, bo wiązankę można puścić o wiele dłuższą. Wszyscy czegoś chcą, jak nie riksza to taksówka, dom, pokój, mojito, piwo, spacer, książka, gazeta, daj dolara, daj całusa, daj mydło, daj długopis, daj coś, co robisz, gdzie idziesz, chcesz cygaro, taksówka, riksza, mojito, salsa, festiwal, cygaro, stolik, restauracja, mojito….aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa… i zaczynasz krzyczeć nie wiadomo na kogo, ale krzyczysz żeby się odwalili, że ty na prawdę nic nie chcesz. Można to nazwać faza przejściową, która pozwala wyładować gniew. Teraz jest lepiej i masz ochotę wrócić do domu i dzisiaj już nie wychodzić. Gdy zapada zmierzch ma się ochotę wyjść i gdzieś się zabawić, jednak ulice Havany na pierwszy rzut oka nie zachęcają do nocnej włóczęgi. Jako, ze prąd jest limitowany, oświetlenie ulic opiera się głównie na mizernych latarniach świecących rzadkim żółtym światłem w odległościach tak rzadkich, ze każde miejsce idealnie nadaje się by okraść głupiego turystę. Drugiego dnia już wiedzieliśmy, ze żaden kubańczyk nie zaatakuje nas od tak, gdyż grozi mu za to od ręki 12 latek w niezbyt przyjemnym kubańskim wiezieniu, gdzie główną zasadą jest brak zasad. Zdecydowanie niepolecane!!!
kubanskie mojito smakuje jak domestos 



Po tych wieściach i po pierwszych nocnych spacerach pokochaliśmy Havanę nocą. Jest to zupełnie inna bajka. Wszyscy marudnicy i naciągacze znikają, a ulice zaczynają żyć swoim rytmem. Nie tylko dla tego kochamy Havanę, kochamy ja za to ze można tu wszędzie kupić i pic bez przeszkód pyszny rum, za to, ze wszyscy i wszędzie tańczą do muzyki, która również jest wszędzie i to przeważnie na żywo. Za słabe światło latarni, które nadają ulicom piękną złotą barwę, a stare samochody w tym świetle wyglądają jeszcze starzej. Ogólnie można ja kochać za to jeżdżące muzeum amerykańskich i radzieckich samochodów. Dla niektórych Chevrolety, Pontiaci, Cadillaci, Fordy, Łady , Ziły, i inne 50, 60, 70, letnie samochody są wystarczającym powodem, żeby przyjechać na Kubę. Za piękne kamienice, trochę obdrapane, ale wciąż dumnie prezentujące swój kolonialny przepych, za place na, których rozbrzmiewa życiodajna salsa i za miliony innych rzeczy drobnych i drobniejszych.
Havany można nienawidzić również z powodu miliona rzeczy, ale o tym co złe nie będziemy opowiadać bo miasto to doprawdy lubimy. Jeden tylko problem drążył naszą estetyczną naturę. Otóż Havana jest jedną z niewielu stolic na świecie gdzie wciąż jest problem z kanalizacją. Tak wiec gdy spadnie deszcz brodzi się w śmierdzącej brei, a ulice są tak śliskie, ze trzeba nieźle się nagimnastykować by nie wywinąć orła. 















No i to co wkurza wszystkich, szczególnie w stolicy to sami Kubańczycy, którzy turystę traktują jak chodzący pieniądz. W rzeczywistości ich nic więcej nie obchodzi tylko jak z Ciebie zedrzeć kasiorę. Jako, że nie mogą nas obrabować tak po prostu bo z pewnością system ich znajdzie, naciągają na tysiące wyszukanych sposobów. Tak więc jako doświadczeni anty naciągacze powiemy wam jedno –W Havanie nie masz przyjaciela, a każdy kto za takiego się podaje już dawno cię oskubał z kasiory albo zrobi to w najbliższej przyszłości. Niektórzy wydaja się mili, potrafią z Toba gadać o banałach, świetnie się bawicie, a po godzinie pyta czy dasz mu jakieś pieniądze za to ze umilał Ci czas.
Na Kubę jedzie sie także by zobaczyć jak pracuje system komunistyczny. Dla nas jako Polaków miała to być podróż w czasie i zobaczenie tego, w czym nasi rodzice byli zmuszeni funkcjonować. Jednak każdy kto nastawi się na to, ze zobaczy pustki w sklepach, kolejki, szarość i burość codziennego, socjalistycznego życia i wszystko to co kojarzy nam się z tamtymi odległymi czasami, będzie nie lada zawiedziony. Kuba nie jest już krajem komunistycznym, przynajmniej nie w rzeczywistości. Na Kubie panuje dziwny system, który nie został jeszcze nazwany. Cos pomiędzy socjalizmem, a kapitalizmem. My nazwaliśmy go socjalizmem rynkowym. Od niedawna Kubańczycy mogą zakładać małe biznesy. Przeważnie związane są one z turystyka i gastronomia. Gdyby nie zabójcze podatki, byłoby całkiem nieźle. Podamy przykład oficjalnej taksówki, która słono kasuje turystów za przemieszczenie się z punku A do punktu B. Kasuje tyle gdyż dziennie musi płacić 70 dolarów podatku. W niektórych regionach bardziej turystycznych płacą jeszcze więcej. Jednak taksówkarze i tak maja dobrze, gdyż średnia płaca na Kubie wynosi około 17 dolarów na miesiąc, a życie wcale nie jest takie tanie. Tak wiec turysta znajduje się w kleszczach. Pomiędzy rządem, który chce wszystkie turystyczne dewizy dla siebie, a ludźmi, którzy z powodu biedy także starają się wycyganić co łaska.
Tak więc na Kubie wszyscy kombinują, jeden cos podkradnie i sprzeda innemu. Drugi cos przemyci, trzeci cos stworzy i tak się kręci. W kombinowaniu Kubańczycy są o poziom wyżej od Polaków, ale jeśli się wejdzie na te tory i zacznie myśleć podobnie do nich, można dużo zyskać. Przede wszystkim szacunek dla siebie i uznanie u innych, że nie idzie się na łatwiznę. Kiedyś przechodziliśmy koło pięknego teatru, w którym akurat przez trzy dni odbywało się przedstawienie z udziałem baletu kubańskiego. Bilety 25 dolarów za osobę, co trochę przewyższało nasze wydatki. Tak więc Bożenka wykombinowała, ze jak nic tu nie mają to przehandlujemy prostownice do włosów, którą wozi ze sobą już prawie rok ( Bóg wie po co?), na bilety. Idziemy wieczorem przed teatr, gdzie zaczepia nas kobieta. Próbuje nam sprzedać lewe wejściówki po 20 dolca. My na to, ze wchodzimy za prostownice. Kobieta wzywa pomoc i rozpatrujemy razem wszystkie opcje. Skończyło się na tym, ze zatrzymujemy prostownice, a oni nas wpuszczają za 10 dolców. Targi nam się spodobały, a w dodatku zwiedziliśmy tylnie wyjścia zabytkowego budynku. I właśnie to wszystkim podróżnikom próbowaliśmy zaszczepić, żeby nie szli na łatwiznę. Na Kubie wystarczy zapytać czy cos da się zrobić taniej, ale większość turystów jest na tyle leniwa, ze nawet to jest za trudne. Mniejsza o to. Wracając do baletu. Po prostu odlot. Zakochaliśmy się w balecie i mamy nadzieje, że jeszcze kiedyś pójdziemy na takie przedstawienie. Dodatkowo sam teatr zrobił na nas piorunujące wrażenie. Zdobienia, balkony, oświetlenie i co z tego, ze cały budynek grozi zawaleniem:)
rewolucja rewolucją, ale skarpetek się nie dostanie








Havana, Chinska dzielnia




Wszystko dla rewolucji




 
Wszystko wiec przypomina dziki, galopujący kapitalizm. Na Kubie używa się dwóch walut, peso niewymienialne, używane przez kubańczyków i peso wymienialne używane przez turystów, a także we  wszelkich buisnesach. W kraju, którego władze szczerze nienawidzą USA i kapitalizmu w sklepie można znaleźć Coca-Cole, co ciekawe na Kubie jest tez McDonald tylko, że w amerykańskiej strefie militarnej Guantanamo, gdzie kubańczycy maja absolutny zakaz wstępu. Po dawnym systemie zostało niewiele: dogorywająca rewolucja i jej główna twarz, czyli dogrywający Fidel. Napisy na murach typu: Rewolucja we wszystkich dzielnicach, Wszyscy dla rewolucji itp. bardziej wszystkich irytują i zobojętniają niż do czegoś mobilizują. Kubańczykom cała ta rewolucja znudziła się już jakieś 30 lat temu. Fidel i jego rewolucja zatruwa życia kubańczyków nieprzerwanie od 51 lat, czyli od 1959 roku kiedy to rewolucjoniści pokonali wojska Batisty i doszli do władzy. Kubańczycy tylko pytają „po co” i „dla kogo”  ta rewolucja? Przeciwko czemu cały czas wojujemy? Na pytanie czy wieżą, że cos się zmieni odpowiadają bez nadziei, że już się powoli zmienia, ale my raczej nie dożyjemy czasów kiedy będzie żyło się lepiej. Według Kubańczyków musi wymrzeć cała rewolucyjna ferajna, czyli wszystkie rządzące dziadki i może w tedy ktoś pomyśli, że to już czas na zmiany.
zawsze chciala miec czarnego chlopaka:)


zawsze chcial pic legalnie na ulicy:)


kubańska mała czarna


prawie robi wielką różnicę

No to był taki mały wstęp, teraz trochę o nas !
W Havanie spędziliśmy jakieś 5 dni i ani jednego dnia się nie nudziliśmy. Jeśli ktoś lubi kubańską muzykę, zawsze znajdzie cos do roboty. Wałęsanie się po mieście i robienie zdjęć starym samochodom to tez czasochłonne zajecie. Jednak jednym z bardziej czasochłonnych i pracochłonnych zajęć na Kubie to poszukiwanie taniego jedzenia. My żywiliśmy się głównie na ulicy. Małe punkty gastronomiczne serwowały pizze, tanie i smaczne obiady, świeże soki, kanapki, a wszystko w wyjątkowo przystępnych cenach. Do tego typu jedzenia trzeba się przełamać, gdyż higiena na ulicach kubańskich nie gra pierwszych skrzypiec, ale tez nie jest jakoś tragicznie. A co najważniejsze, przez trzy tygodnie nie mieliśmy żadnych dolegliwości żołądkowych J no może raz, ale to się nie liczy J. To teraz pytanie dlaczego tyle czasu zajmowało szukanie jedzenia? Ponieważ punkty te nie zawsze były otwarte i nie zawsze miały jedzenie. Wiec codziennie trzeba było szukać, kto ma obiad, kto mięso, kto warzywa, kto kanapki, tylko z pizza nie było problemów bo była zawsze i wszędzie. Zdarzały się dni, że jedliśmy pizze po trzy razy dziennie, a później nie mogliśmy na nią patrzeć. 
jest cos do jedzenia???

Po mile spędzonym czasie w stolicy postanawiamy zwiedzić resztę wyspy. Kuba nie jest takim małym krajem. Rozciągłość równoleżnikowa tego kraju wynosi ponad 1200km, a transport jest jedna z największych zmor w życiu codziennym kubańczyka i biednego turysty takiego jak my. Przemieszczać się na Kubie można na wszystkie sposoby, jednak turyście zostają trzy najdroższe: czyli samolot, taksówka i super drogi i super klimatyzowany autobus. Jako, że zbliżał się koniec wyprawy i groszem nie grzeszyliśmy, zaczęliśmy szukać innych opcji i uwierzcie, ze daliśmy rade. Prywatne samochody nie mogą przewozić turystów bo dostaną wysoką karę, jednak czasem się skuszą jak im się da trochę więcej niż inni autostopowicze pochodzenia kubańskiego. Druga opcja to podróżować bydłowozami, czyli na pace starych ciężarówek, napchanych ludźmi jak bydłem na rzeź. Kubańczycy maja problem z przemieszczaniem się, gdyż autobusów jest mało i często nie ma miejsca. Czasami lista oczekujących na autobus wynosi po 500 osób, co w rzeczywistości oznacza, że trzeba czekać dzień lub dwa. Pociągi się psują i też nie ma miejsc. Jedyny częsty i tani transport to te stare i niewygodne ciężarówki, które są wynikiem reformy o zakładaniu własnego buisnesu, tzn. jest to  interes prywatny i opłacalny. Tak wiec podroż tymi wehikułami zajmuje niemiłosiernie dużo czasu i człowiek kończy podroż tak zmęczonym, że zwiedzanie i tańce schodzą na plan dalszy.


transport dla Kubańczyków kontra turystyczny luksus


Bydłowóz w pełnej krasie





Nieważne o te ciężarówki, bo pierwszy nasz długodystansowy transport to prywatny samochód, który dzielimy z dwoma studentami medycyny. Jeden z Argentyny, a drugi z Iranu. Chłopaki potwierdzają to co już wcześniej słyszeliśmy, a mianowicie studia medyczne w tym kraju stoją na najwyższym światowym poziomie. Wszyscy jedziemy do miasta Santa Clara, …  aaa byśmy zapomnieli opowiedzieć o tym jak tu się negocjuje ceny. No wiec właściciel samochodu jak tylko zobaczył białasów z plecakami podwoił cenę, wiec my do niego, ze frajerów nie znalazł i, że jak nie z nim to jedziemy z wcześniej umówionym transportem za pół ceny. Chłopak się ogarnia i mówi, ze zgoda, choć minę ma raczej nie wyraźną. Ale z tymi skubańcami tak trzeba, oszukiwać ich tak jak oni chętnie oszukaliby ciebie. I tak jest ze wszystkim, jedzeniem, spaniem i jeżdżeniem. Później zaskoczeni naszą nieustępliwością często pytają skąd jesteśmy, my na to, ze z Polski. I wszystko jasne, Kubańczycy nie lubią robić interesów z Polakami
Wracając do Santa Clara... Jedziemy tam wielka autostradą, jedyną na Kubie i w dodatku urywająca się w polu, w jednej trzeciej kraju. Dlaczego nie skończyli? W 1990 upada ZSRR i Kubie ucina się pępowina. Przestają płynąc żywność i pieniądze, a zaczyna się największy kryzys jaki można sobie wyobrazić. Dopiero teraz Kubańczycy odbijają się od totalnego dna i przynajmniej mają co włożyć do gara. Samo miasto Santa Clara ma mało do zaoferowania. Większość turystów przybywa tu tylko na chwile by zobaczyć mauzoleum Ernesto Che Guevary. Spoczywają tu jego prochy razem z prochami jego boliwijskich braci broni. Po za tym po całym mieście rozsiane są pomniki Che, oraz jeden pociag-muzeum, który Che ze swoja ekipa rozwalił za czasów rewolucji i które to wydarzenie w dużej mierze przyczyniło się do wygrania rewolucji kubańskiej. Dlatego też mauzoleum komendanta ulokowano właśnie tutaj, w mieście gdzie odniósł największe zwycięstwo i gdzie ludzie nosili go na rękach.
autostrada jest czekamy na auta


Aż do zwycięstwa, zawsze




Pierwsze bankomaty na Kubie


Kto miał wiecej pomników Che czy Lenin

Nocujemy także w nielegalnej Casa Particular i następnego dnia jedziemy do kolejnej prowincji. Tym razem bierzemy luksusowy autobus turystyczny Via Azul. Jest do tego stopnia luksusowy, ze pomimo panującego na zewnątrz upału siedzimy w bluzach i obwiązani chustami, a pomimo to kichamy i prychamy, ach te luksusy nam chyba nam nie służą :) Pod wieczór docieramy do zabytkowego i uroczego miasteczka Trinidad. Jako, że już przejechaliśmy kilka set kilometrów możemy stwierdzić, że na Kubie nie ma lasów, są tylko krzaki i pola. Zwierząt hodowlanych też zbytnio nie widać, gdyż na hodowle krów trzeba uzyskać specjalne pozwolenie. Każda krowa na Kubie należy do państwa. Jeśli jakaś zdechnie trzeba wzywać specjalne służby, które stwierdzą zgon i zdecydują z czyjej winy padła. Z tymi przemyśleniami docieramy do Trinidadu i po raz pierwszy kwaterujemy się w legalnym domu. Po za tym, ze sam Trinidad to ładne miasteczko, to posiada przepiękne wybrzeże, gdzie można snorkelingować w cudownie przejrzystej wodzie, opalać się na bezludnych plażach i pic piwko bez obaw, ze ktoś będzie zawracał tyłek. Tak wiec spędzamy tu trzy dni i znowu wcale się nie nudzimy. Odwiedzamy także piękne piaszczyste plaże pełne turystów z komunistycznymi hotelami tuż nad wodą. Tam też uderza w nas pewien rażący obrazek, a mianowicie widać pary całkiem niepasujące do siebie. Przykładowo, biała kobieta w mega zaawansowanym wieku, z wylewającym się celuitem, piersiami po pępek i generalnie z niezachęcającą aparycją spaceruje sobie z młodym, jędrnym, dobrze zbudowanym i do tego przystojnym murzynem za rączkę. Popytaliśmy potem troszkę i okazało się, że sex turyzm jest bardzo popularny na Kubie. W szczególności właśnie jeśli chodzi o mężczyzn, bo chłopaki na Kubie są niczego sobie. W tamtych okolicach pierwszy raz jedziemy kubańskim pociągiem, który zawozi nas kilkanaście kilometrów w głąb prowincji. Tak ogólnie to turyści nie mogą jechać tym pociągiem, ale jak się da w łapę dolara maszyniście to łaskawie pozwoli się załadować. Dojeżdżamy w dolinę , która kiedyś słynęła z produkcji trzciny cukrowej. Dziś po tych uprawach nic nie zostało, ale przejażdżka pociągiem była super miła. Gdy dociera się tam, gdzie nie dociera masowa turystyka, ludzie zaczynają inaczej do nas podchodzić. Ciekawimy ich my, a nie nasze portfele. Prowadzimy miłe konwersacje na rożne tematy, także o papieżu i Polsce. Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie znajduje się mini muzeum trzciny cukrowej, ulokowane w starej rezydencji włościańskiej. Główną atrakcją tego miejsca jest wysoka wieża, która służyła jako miejsce podglądania robotników ścinających trzcinę. Jako, że nie ma żadnego hotelu w tej wiosce, daliśmy „napiwek” strażnikowi z muzeum, który ochoczo pozwolił nam rozbić namiot i pilnował nas całą noc. Ponadto poznaliśmy miłą ekipę chłopaków z wioski, którzy częstowali nas miejscowym pysznym rumem. 


Trinidad




fajna bryka




guayaba - czyli zdrowo owocowo




tania rozrywka:)






W Trynidadzie, ptaki spiewaja o kazdej porze







Dnia następnego żegnamy się z życzliwymi mieszkańcami i stajemy na drodze by złapać jakiegoś stopa. Jak się okazuje nie jest to proste bo na drodze stoi już jakiś tuzin ludzi także czekających na okazję. Dodatkowo stoi jakichś dwóch ludków w żółtych kombinezonach i skrzętnie coś notują. Okazuje się, że owych dwóch jegomości zatrzymują rządowe samochody i nakazują im zabierać autostopowiczów. Jest to coś w stylu zorganizowanego odpłatnego stopa, ale płaci się jakieś 20 gr, i to nie dla kierowcy, tylko dla rządu, czyli żółtych ludków. Dostajemy swój numerek i czekamy. Chłopaki gwiżdżą w gwizdki i auta się zatrzymują, te które się nie zatrzyma jest spisywane i raportowane odpowiednim służbą. Nas zabiera autobus i dowozi do pierwszego większego miasta Santi Spiritus. Tutaj zaczynamy swoja przygodę z mozolnymi ciężarówkami. Po dwóch dniach podróży i przejechaniu nieznacznej odległości poddajemy się i bierzemy zimnego busa do Santiago de Cuba. Jednak zanim dotarliśmy na dworzec został nam wynagrodzony trud tułaczki. Jako, że nie wzięliśmy żadnego transportu na ów dworzec musieliśmy przejść pieszo praktycznie całą miejscowość Las Tunas. Tak idąc i marudząc pod nosem dociera do nas silny zapach tabaki. Odwracamy się, a przed nami fabryka cygar, ale nie taka komercyjna tylko zwykła, miejscowa. Nie musimy płacić dziesiątek dolarów i możemy robić zdjęcia, które to są zabronione w tych komercyjnych stołecznych zwijalniach. Przez chwile przyglądamy się jak panie i panowie siedzą i rolują te cygara. Mistycyzmu w tym jakiegoś nie widzimy i pytamy dla czego to jedno cygaro tyle kosztuje. Później dowiadujemy się o całym procesie przygotowania liści tytoniu i całej procedurze i może jest w tym trochę pracy i trudu, ale dla nas jako niepalących smród cygara zawsze będzie tylko smrodem. 
Zawodowi łapacze stopa


Numerek na stopa - wartość 20 gr


a świstak siedzi i skręca cygara

Wreszcie docieramy do  Santiago, gdzie gościmy jakieś parę dni i w sumie nic nie zwiedzamy tylko rozmawiamy z ludźmi. Tutaj dociera już niewielu turystów i ludzie są jakby mniej zniszczeni komercją. Są bardziej ciekawi i mniej agresywni, tzn. mniej namolni. Często gościmy w Casa de la Trova, czyli jakby takim kubańskim domu kultury, gdzie zawsze gra piękna muzyka. Jako, że trafiamy tam na weekend mamy okazję uczestniczyć w darmowym koncercie dla ludu. Który to organizowany jest w każdym większym mieście, na głównym placu w każdą sobotę i niedzielę. Są to zawodowi muzycy, których opłaca rząd by umilali weekendowe wieczory. Po koncercie chcemy odejść, ale zatrzymuje nas jeden z muzyków i próbuje sprzedać płytę. Z gracją odmawiamy, ale muzyk zaczyna nas zagadywać. I tak zagadujemy się na dwie godzinki. Zawsze tak jest jak już zaczniesz, to gadasz i gadasz a czas ucieka i zanim się zorientujesz jest już następny dzień, a ty jesteś już poważnie podpity J  Tak nam miło mijają dni w Santiago, że zastanawiamy się czy chce nam się wracać do drapieżnej Havany. Ostatniej nocy włóczyliśmy się z rumem w ręce po mrocznych uliczkach. Gdy wracaliśmy już do domu natknęliśmy się na młodociana zgraję obalającą którąś z kolei flaszkę zlotego napoju. Stawiamy im jeszcze jedna kolejkę i przysiadamy się na schodkach. Niewiadomo skąd na ulicy zaczyna się walka psów. Po chwili schodzi się więcej właścicieli ze swoimi wątpliwymi pupilami o kwiożerczych uśmiechach. To już prawdziwy turniej. Po mimo, ze już grubo po 2 w nocy nikomu nie przeszkadzaja krwawe walki psów na ulicach miasta. Show się kończy, a nas prawie zastaje świt.
co tygodniowy koncert dla każdego




żeby nie było, pokoiki mamy zadbane












Casa de la Trova - czyli dom kultury










Postanawiamy jechać jeszcze na wybrzeże, w poszukiwaniu złotych plaż. Odnajdujemy odpowiednią, złomowatą ciężarówkę i ruszamy. Droga krajowa jest w tak fatalnym stanie, ze wysiadamy byle gdzie na wybrzeżu. Zapupie totalne, nawet nie wiemy czy iść w lewo czy w prawo. Nagle przybiegają jakieś dzieciaki w jednakowych dresikach i szczerzą śnieżnobiałe, wielkie murzyńskie zębiska. Bożenka wyciąga z plecaka garść cukierków i obdarowuje każdego po jednym. Później przybiega ich jeszcze więcej, a Bożence kończą się cukierki … hahah. Nieważne, idziemy w lewo w poszukiwaniu złotych piasków. Spotykamy małą i przejma straszą Panią, która mówi, że zaprowadzi nas na plażę, bo takowa istnieje niedaleko, ale najpierw musimy skosztować kokosów od niej z drzewa. Już sobie myślimy ile za to sobie zażyczy, ale co tam idziemy. Kobita zaprowadza nas do skromnej wiejskiej chaciny, gdzie przedstawia nas swojemu mężowi. Maż dowiedziawszy się, ze jesteśmy z Polski, zaczyna wspominać o czasach studenckich, które spędził w St. Petersburgu. Państwo okazują się być niezwykle mili i nic nie chcą za kokosy, a my im tak wciskamy dwa dolce. Potem leniuchujemy pół dnia na plaży, może nie takiej złocistej ale plaży. Nasza zapoznana Pani przynosi nam obiad, a później jej maż zabiera nas na transport powrotny do Santiago. Transport jednak nie nadjeżdża, a my łapiemy stopa z turystą  z Iranu. Żegnamy się z naszymi znajomymi i jedziemy dalej.




transport możne być rożny, ale z pewnością nie będzie wygodny




południowa Kuba

Postanawiamy udać się na nasze ostatnie złote plaże i wybieramy za destynację turystyczny półwysep Varadero. Wszyscy mówią, że to nie miejsce dla nas: drogie, nudne, takie dla turystów z kasą. My jednak chcemy na złote, słynne plaże. Los jednak jest po naszej stronie i spóźniamy się na autobus do Varadero. Żeby nie spędzać następnej nocy w Santiago pytamy się czy tej nocy da się dokądś dojechać. iiiii…co…… do Havany. Tak wiec jedziemy nocą przez 16 godzin do stolicy. Plan mamy nowy  - jedziemy na drugą cześć wyspy gdzie wybierzemy się na trekking w góry, takie kubańskie mogoty. Po przyjedzie do Havany szybko się ogarniamy i szukamy jakiegoś taniego transportu do Pinar del Rio. Znajdujemy taksówkę, czyli starego Chevroleta, a koszty dzielimy z dwójką podstarzałych francuzów. Szofer zabiera nas bezpośrednio do małego miasteczka Vinales, położonego w przepięknej górzystej krainie Parku Narodowego Vinales. Do odlotu z Kuby zostaje już nam tylko parę dni, wiec postanawiamy szybko zwiedzać i uciekać do Havany na weekend by się trochę zabawić.
Viniales jest przeraźliwie komercyjne i sam pobyt w tym małym miasteczku potrafi przytłoczyć. Jak zwykle były trudności ze znalezieniem jakiegoś taniego jedzenia. Dookoła tylko restauracje i pizza. Zasięgnąwszy jednak języka znajdujemy restauracyjkę dla lokalsów, którą tak schowano przed turystami, że nawet Rudkowskiemu ciężko by było ją wytropić. Bo z zasady turysta ma wydawać, a nie oszczędzać.
Drugiego dnia idziemy na cały dzień w teren. Wszyscy są zdziwieni, ze nie chcemy przewodnika, koni, samochodu a nawet rowerów. Olewamy komerche i idziemy nieutartymi ścieżkami. Krajobrazy kubańskich mogotów są zdecydowanie miłe i ciągną by zagłębiać się w tą mistyczną krainę głębiej i głębiej. Z naszą niezbyt dokładną mapką brniemy w nieznane, napotykając po drodze jaskinie, których przeznaczenia dokładnie nie rozumiemy. Wszystko tam posprzątane, nie ma żadnych formacji skalnych, stalagmity, stalaktyty, draperie, wszystko pościnane i zniszczone. A sama jaskinia schowana w gęstych krzaczorach. Zwiedzamy sobie i knujemy różne teorie. Idziemy dalej, napotykając pierwszych rolników z okolicznych dolin. Jedni sprzedają nam banany prosto z drzewa, przepłacamy za nie chyba o 100%, ale takim ludziom raczej żydzić nie będziemy. W następnej napotkanej chatce zaczepiamy starsza Panią, która tak się wdaje z nami w dyskusje, ze zostajemy u niej na obiad. Schodzi się rodzina i dyskutujemy o rożnych sprawach małych i dużych. Jej brat jest takim rasistą, że aż czasem uszy bola od tych głupot co wygaduje. Ale on nie jest jedyny na Kubie. Pomimo, iż w tym kraju biali żyją obok czarnych, jedni nienawidzą drugich. Jedni nie trzymają się z drugimi. Na początku trudno było nam w to uwierzyć, jednak z czasem sami to dostrzegliśmy. Brat owej kobiety, żali się cały czas, że kiedyś biały był panem na tych ziemiach. Teraz biały ciężko orze w polu, a czarny śpiewa, maluje i tańczy. Co włączy telewizor to czarny. Dla przykładu włącza odbiornik i co… na ekranie czarna postać. Częstują nas piekielnie mocną i smaczną kawą własnej roboty, hodowanej w ogródku i przyrządzanej według kubańskiej receptury. Tak wiec pośmialiśmy się, pojedliśmy juki i batatów i czas było ruszać dalej. Na odchodne kobiecina powiedziała żebyśmy bron boże nie próbowali jej płacić, gdyż to dla niej czysta przyjemność. Tak więc zostawiliśmy w prezencie flaszkę rumu i skarpetki, gdyż wymiana barterowa ich nie uraża. Dzięki tej rodzince i kilku innym osobom na naszej drodze wiemy, że da się na Kubie znaleźć osoby szczere i niematerialne, dla których turysta nie oznacza tylko łatwego łupu do oskubania. Nic tego dnia już bardziej nas nie uradowało, może widok plantacji tytoniu, ale to takie tam.  A jeszcze nasi gospodarze opowiedzieli nam o tych jaskiniach co do nich dotarliśmy. Otóż 5 lat temu rząd nakazał przerobić wszystkie okoliczne jaskinie na schrony dla żołnierzy w razie wojny. A my się pytamy wojny z kim? Na to staruszka odpowiada: „Amerykanie zawsze nam oferują jakąś wojnę, wiec kto ich tam wie”














to jest yuka


kawa z ogródka smakuje lepiej


istnieje coś takiego jak kubańska gościnność


pojedynek amerykańsko - radziecki


no cóż:)

Jako, że mamy niedosyt złotych piasków i krystalicznej, błękitnej wody udajemy się małego portu La Esperanza w poszukiwaniu tego upragnionego krajobrazu ( La Esperanza znaczy nadzieja, tak wiec mamy tu pewien podtekst). No cóż, na nadziei się skończyło, gdyż po wysiąściu z ciężarówki, złapanej płatnym stopem, zaczyna padać. Plaż nie ma, są tylko lasy mangrowe, kupa śmieci i niezbyt ładny port. Postanawiamy uciekać jeszcze tego samego dnia do Havany, ale nie ma czym. Jako, że na Kubie jest problem z transportem, a my jesteśmy na jakimś zapupiu to suma summarum okazuje się, że nie mamy czym dzisiaj wracać. Tak wiec nocujemy u kogoś na chacie, upajamy się rumem i dyskutujemy do późnych godzin nocnych o życiu przeciętnego, biednego człowieka rodem z Kuby. Później zostajemy jeszcze zaproszeni do chaty rybaka, tylko nasz rybak tak się ubzdryngolił, że od razu zasnął, a my gadaliśmy z jego rodziną. Nazajutrz odczekawszy swoje łapiemy dzieloną taksówkę i lądujemy pod naszym domem w chińskiej dzielnicy w Havanie. 
Nasz jedyny czarny kolega :)
Z naszym kubańskim przyjacielem, Maddielem codziennie chodzimy na nocne koncerty, a za dnia rozkoszujemy się pięknem starego miasta Havany. Do końca wyprawy już tylko dwa dni i sami nie wiemy jakie uczucia nami targają. Jedno wiemy na pewno, ze pojechalibyśmy na plażę :) W słoneczną sobotę idziemy coś zjeść, a właściciel knajpki, gdzie przeważnie się stołujemy, pyta czy jedziemy na plażę bo pogoda idealna. A my sobie przypominamy, że niedaleko stolicy też są plaże. Ładujemy się do autobusu miejskiego za 20 gr i jedziemy na Playa del Este. Gdy tam docieramy nie możemy uwierzyć własnym oczom. To my szukamy białych plaż i błękitnego oceanu po całej Kubie, a to wszystko mieliśmy pod nosem! ;)  Tak więc korzystamy cały dzień z naszego nowego odkrycia i rozkoszujemy się ostatnimi promieniami słońca w tym roku. Już wiemy, ojczystą ziemię powoli zmrażają jesienne przymrozki. Dzisiaj impreza pożegnalna, a jutro koniec przygody z Ameryką Łacińską.




Jakie to uczucie wracać do kraju po tak długiej podroży. No cóż…..  :) Sprawdźcie sami :)